Kiedyś czekanie było czymś oczywistym, było wpisane w nasze życie. To był nasz Adwent codzienny. Teraz robimy wszystko, by daną rzecz mieć zaraz-już-natychmiast, a daną sprawę rozwiązać bez stania w kolejce. Nawet nasze mniej lub bardziej ważne chwile kolekcjonujemy błyskawicznie, dzięki cyfrowym aparatom. Zresztą po co aparat, skoro smarfonami robimy zdjęcia i od razu dzielimy się nimi z całym światem?
Kiedyś fotografia to było misterium…
…i prawdziwe oczekiwanie. Adwent przed narodzinami wspomnień w obrazkach. Żeby zrobić zdjęcie nie wystarczył sam sprzęt. Trzeba było kupić do niego kliszę, włożyć do środka i jeszcze mieć pojęcie, jak się posługiwać aparatem. Nie było trybu „automat”. Potem zapełnioną kliszę zanosiło się do „fotografa”, który znikał z nią w ciemni, by po kilku dniach oddać nam 36 zdjęć, które z wypiekami na twarzy oglądaliśmy. I nie mogliśmy odżałować, gdy najfajniejsze naszym zdaniem ujęcia były nieostre, czy prześwietlone. Zwłaszcza te, na których najbardziej nam zależało.
Nikt nie mógł skasować jednej klatki, która mogła jego zdaniem być nieudana. Mógł tylko ponownie nacisnąć migawkę. Efekt końcowy był poprzedzony oczekiwaniem. To co nosiliśmy w aparacie, gdzieś podczas wakacji, było zagadką. Przynajmniej dla przeciętnego użytkownika np. słynnej Smieny.
Kiedyś na Smerfy czekało się cały tydzień
Puszczali je w TVP tylko w niedzielę. Zresztą, na każdą wieczorynkę się czekało. Pamiętam jak tuż przed 19:00 pustoszały podwórka. Na kilka, kilkanaście minut każde dziecko stawało się najspokojniejsze, najgrzeczniejsze na świecie, siedząc przed telewizorem. Czekało się na Teleranek, na 5-10-15, a nasi rodzice czekali na Niewolnicę Izaurę i Dynastię. I był dramat, gdy Neptun siadał albo wiatr potargał Azard.
Kiedyś warowało się przy stacjonarnym telefonie, gdy miała zadzwonić dziewczyna, albo gdy sami byliśmy umówieni na konkretną godzinę. Czekało się z niecierpliwością na telefon ze szpitala, gdy mama leżała na porodówce. A jeszcze wcześniej czekało się, gdy telefonistka łaskawie połączy międzymiastową lub międzynarodową… Trwało to niekiedy godzinami.
Teraz telefonów mamy kilka. Stacjonarny nie jest już tak ważny. Odbieramy rozmowy w dowolnym miejscu, nawet w toalecie albo w wannie, zamiast poczekać na właściwszy moment. Bajki emitowane są cały dzień na dedykowanych kanałach telewizyjnych, albo wystarczy wejść na YouTube, więc nie trzeba czekać. Zdjęcia robimy smartfonami. Robimy ich dużo, bez opamiętania, byle jak, byle coś było widać… i to od razu.
Nikt już prawie nie musi na nic czekać, a internet pozwala załatwić wiele spraw od ręki.
Adwent już niecodzienny
Czekanie jest niemodne, niewygodne. Byle szybciej, byle już być u celu. Niecierpliwość to teraz nieodłączny atrybut człowieka. Zaczyna powoli ginąć w nas świadomość, że dotarcie do mety poprzedzone jest etapami. W starannie przeżytym i zamkniętym jednym etapie, kryje się sukces kolejnego. A wszystkie razem prowadzą do realizacji celu. Do zwycięstwa.
Oczekiwanie to ważna umiejętność. To cnota do osiągnięcia. Dotyczy zwłaszcza tych wątków w naszym życiu, których się nie przyspieszy, jak na przykład dorastania dzieci, ich edukacji. Odczuwam to, gdy siadam z synem do lekcji, gdy widzę jak się skupia, jak krok po kroku idzie naprzód.
Takie codzienne „oczekiwanie” zbliża. Jest też tym „przyjściem”, które kryje się w słowie Adwent. „Przyjściem” człowieka do człowieka i budowaniem więzi, troskliwym wpatrywaniem się ojca w dziecko.
Tak jak w półmroku sennego kościoła o poranku, w delikatnym blasku roratnich lampionów, gdy próbuję prostować ścieżki dla Niego. Próbuję doświadczyć tego „przyjścia”. Stoję przed Nim, żeby popatrzył się z troską na mnie. Poczekam. Może uda Mu się do mnie przyjść.